Thursday, January 12, 2006

Przepiekna trasa pociagiem


Z Riomamba do Nariz del Diablo, przez gory wiedzie jedna z najwyzszych linii kolejowych na swiecie. Zostala skonstruowana miedzy innymi przez Polaka i uznano ja za wielkie osiagniecie techniki. Kiedys sluzyla do codziennego transportu ludzi i towarow, obecnie na tej trasie jezdzi juz tylko pociag turystyczny. Trzy razy w tygodniu, kosztuje 11 dolarow w te i z powrotem. Wlasnie na ten pociag odwozi nas raniutko taksowka Fabien. Spodziewalismy sie jakiegos turystycznego szajsu, a tymczasem widzimy najprawdziwszy pociag towarowy, z jednym wagonem z siedzeniami, w ktorym nikogo jednak prawie nie ma. Za to... dach pociagu jest pelny ludzi. Siedza doslownie jeden przy drugim. Wyglada to naprawde niezle. Sciskamy po raz ostatni Fabiana (mialam wrazenie ze mial lzy w oczach, chociaz moze byl to tylko wytwor mojej chorej wyobrazni. W sumie... nam tez kraja sie serce ze musimy sie z nim rozstac)) i rowniez wdrapujemy sie na dach. Dziwne, nikt nie zajal miejsca na samym czole pociagu, tuz za lokomotywa i platforma z kamieniami. Zajmujemy je my. O godzinie 7 ruszamy! Przed siebie. W przepiekne ekwadorskie krajobrazy. Szczyt Chimborazu widac tak wyraznie jak nigdy.
Niestety podziwianie pejzazy zostaje zklocone przez... przerazliwe zimno. Jak skonczeni kretyni na podroz na dachu pociagu przemierzajacego wysokie gory nie zalozylismy nawet kurtek... Mamy na sobie jedynie polary. Ludzie obok nas naciagaja na glowy czapki i wyjmuja z plecakow rekawiczki, siedzacy nieopodal Amerykanin zaklada trzeci sweter, kaptur i zakrywa sobie 3/4 twarzy szalikiem. Mam ochote strzelic mu w morde. Zamarzam. Marcin tez. Na cale szczescie po jakichs 40 minutach pociag sie zatrzymuje i moj rezolutny brat szybko zeskakuje z dachu, odnajduje nasze plecaki i wyciaga z nich nasze przecudowne, przecieplutenienkie, chroniace od wiatru i zimna kurteczki, w ktore czempredzej sie ubieramy!!! No i mozemy w koncu z przyjemnoscia kontemplowac to co ma nam do zaoferowania ekwadorska przyroda. A ma do zaoferowania sporo...
Roznokolorowe zbocza gorskie, rzeczki, jezioro, male wioski, z ktorych machaja nam radosnie Indianie. Dojezdzamy w koncu do pierwszego miasteczka, w ktorym robimy 15 minutowy postoj. W koncu kolorowych Indian mamy podanych jak na dloni! Marcin robi zdjecia niczym najwiekszy szaleniec. Jedziemy dalej. Kolejne miasteczko i w koncu juz tylko gory i gory i jechanie nad przepascia i okolo 13 dojezdzamy do wielkiej skaly, ktora to niby swoim ksztaltem przypomina nos diabla (nariz del diablo). Tutaj konczy sie trasa i zawracamy. Poznajemy siedzacych obok - Ekwadorke i Amerykanina (tak... tego od szalika). Sa bardzo mili, szczegolnie ona.
Wysiadamy w nastepnej miejscowosci, zeby stad wziac autobus do Cuenca - kolejnego miasta na naszej trasie.

No comments: