Thursday, January 19, 2006

Nieciekawa Loja. Przepiekna Vilcabamba


Z przepieknej Cuenci telepiemy sie znowu autobusem na Poludnie. Zeby… tym razem sie rozczarowac. Loja to male niezbyt ciekawe miasteczko. Najmilsi z tego wszystkiego sa nasi hosci – Rene i jego dwie siostry blizniaczki – bardzo ladne dziewczyny o raczej pelnych ksztaltach, okraglych buziach i duzych zmyslowych ustach. Takie latynoskie kokietki. Jedna z nich pokazala nam miasto. Wieczorem zas… cala rodzina udala sie na jakies ¨spotkanie biblijne¨. Okazalo sie ze sa to Jehowi. Smielismy sie z Marcinem ze przynalezac do swiadkow Jechowy mozna podrozowac nawet wygodniej niz z Hospitality. Rene w ten sposob zwiedzil prawie cala Ameryke Poludniowa – jezdzac od jednego do drugiego Swiadka.
Duzo piekniejsza od Lojy jest polozona nieopodal Vilcabamba – miasteczko slynnace z tego ze ludzie zyja tam nawet po 120 lat. Sekret tej dlugowiecznosci nie zostal do konca odkryty, ale mowia ze to zasluga miejscowej wody i napoju ktory sie przyrzadza z rozy. Rzeczywiscie mozna zobaczyc na ulicach tej niesamowicie spokojnej miejscowosci pare wiekowych osob o dlugich siwych wlosach, ale bardziej podejrzewamy ze byli to akurat obcokrajowcy ktorzy przyjechali tu a moze nawet sie osiedlili w nadzieji na dluzsze zycie. Szczerze mowiac jest to calkiem niezle miejsce zeby sie zestarzec. Wybralismy sie na spacer do otaczjacego Loje lasu. Doszlismy do rzeki i chcac dojsc do wodospadu, ktory podobno gdzies istnial, zaposcilismy sie troche w gory – roznokolorowe, przepiekne, porosniete nieznana nam roslinnoscia, zupelnie niczym malowane!! Wododspadow nie znalezlismy, ale nic nie szkodzi. Wracalismy po drugiej stronie rzeki sciezkami przez las i polane.
Z zalem stamtad wyjezdzalismy, bo na placu glownym gromadzili sie mlodzi ludzie, wsrod nich tez sporo obcokrajowcow, przyjemna knajpa na rogu zachecala zimnym litrowym piwem, a wieczorem miala zagrac jakas bluessowo – jazzowa grupa. Musielismy niestety wracac do Lojy.

dalsze nasze przygody w dzienniku z Peru: http://www.blogger.com/posts.g?blogID=11296041

Thursday, January 12, 2006

Cuenca. Posypaly sie kamienie


Pierwszy platny nocleg od bardzo, bardzo wielu dni. I to tak naprawde z naszej wlasnej winy, bo nie zdazylismy na czas skontaktowac sie z nikim z hospitality. Ale nocleg w hotelu tez ma swoje plusy. Daje ci nieograniczona swobode. Mozemy robic co chcemy, isc gdzie chcemy, siedziec pare godzin na internecie bez obawy ze kogos urazimy.
Budze sie z bolem gardla i calkowicie zatkanym nosem. A wiec dopadlo mnie jednak. 40 minut w mrozie zrobilo swoje. Marcin jest zdrowy, ale obawia sie ze jego dopadnie rozwniez. Tymczasem jednak zeby sprawic przyjemnosc swojej biednej siostrze (oraz zeby samemu sie najesc rzecz jasna) przynosi ze sklepu jajka, cebule, buleczki i miod. I... szykuje olbrzymie sniadanie. Dzien zaczyna sie wiec milo :)
Wychodzimy na miasto. Wyglada ono juz zupelnie inaczej niz ogladane przez nas dotad latynoamerykanskie miasta. Jest takie czyste, takie europejskie. Czuje sie tu troche jak w Polsce. Trzy przecznice i dochodzimy do glownego placu. Najpierw widzimy przepiekny park z drzewami calymi w kwiatach, ponad ktorymi wylania sie monumentalna katedra. To jeden z najladniejszych placow jaki widzielismy w zyciu. Zaczynamy powoli go obchodzic, az nagle zauwazamy ze cos tutaj sie dzieje... Pod katedra duze zgrupowanie mlodych ludzi, czesc z nich ma zasloniete twarze. W powietrzu jakby cos wisialo. Przechodnie pospiesznie oddalaja sie z tego miejsca, obserwujac wszystko z bezpiecznej odleglosci. Nagle jeden chlopak rzuca haslo: Ruszamy w tamta strone. Wtedy sie zaczyna. Zza rogu wyjezdza pancerny woz policyjny. Mlodzi rzucaja w niego kamieniami, on jedzie dalej strzelajac do manifestujacych (z nieostrej amunicji). Woz pancerny okraza plac. Ze wszystkich stron jest atakowany strumieniami kamieni. Sami znajdujemy sie w samym sercu akcji. Marcin robi zajebisty film (tzn. wydaje mu sie ze robi, bo jak na zlosc pozniej sie okazuje ze sie nie zarejestrowal!!!) i pstryka zjecia. Pojazd pancerny wraca pod budynek rzadu Cuenci. Tam zgromadzona jest policja. Na bialych scianach widac slady czerwonej farby i pare napisow. Od tego widocznie zaczeli swoja akcje manifestanci. Woz rusza na kolejny tour wokol placu, do parku wkracza uzbrojona po zeby policja. Zaczyna rzucac bomby z gazem lzawiacym. Nie wiemy zupelnie o co chodzi, ale rodzi sie w nas cos takiego, jakas taka adrenalina i podniecenie jakie towarzyszyc musza wszystkim sprawozdawcom wojennym na swiecie. Sa to wlasciwie tylko jakies glupie zamieszki, ale od uderzenia kamieniem w glowe mozesz stracic nawet zycie. Mimo tego w takich chwilach myslisz przede wszytkim o tym jak tu zrobic najlepsze zdjecie. To naprawde wciaga!
Kiedy sie troche uspokaja przenosimy sie znowu pod katedre. Manifestanci zgromadzili sie sie przecznice dalej, tutaj zbiera sie policja.
Pytam sie stojaca obok dziennikarke o co tu wlasciwie chodzi. Mowi nam ze to walcza uczniowie, bo chca im poobcinac stypendia. Troche jeszcze oniesmieleni zblizamy sie do policjantow. Zagadujemy. ¨Aaaa, studenci? oni sami wlasciwie nie wiedza czego chca. Mysla ze to niezla zabawa porzucac w policje kamieniami. Tylko to potrafia robic, ale zeby mieli jakies propozycjem jakis pomysl na rozwiazanie problemu, to nie¨. Jak sie dowiaduja ze jestesmy z Polski od razu podejmuja temat mundialu i tego ze przeciez gramy w tej samej grupie! Marcin wyjmuje aparat i zaczyna nagrywac film: ¨Jak Pan mysli , kto wygra? Polska czy Ekwador?¨ ¨Ekwador. 3:0.¨- Odpowaiada rozluzniony juz nieco policjant, a jego koledzy smieja sie glosno, na ich twarzach podryguja maski gazowe.
Policjanci stoja przed wozem pancernym, zaslonieci tarczami. Z drugiego konca ulicy manifestanci rzucaja kamieniami.Czasem wybucha jakas´petarda. Stojacy obok nas mezczyzna zaczyna z nami rozmawiac. Dowiadujemy sie, ze uczniowie manifestuja tez dlatego, bo 4 lata temu policja zastrzelila studenta. W kazda rocznice wyglada to mniej wiecej tak samo. Mezczyzna oraz sprzedajacy obok mlody chlopak tlumacza nam ze to byl wypadek, zablakana kula, ale oni nie chca puscic tego w niepamiec. Marcin wdaje sie w glebsza rozmowe z mezczyzna, ktory okazuje sie super mila, dosyc ciekawa postacia. Jest architektem, jego marzeniem jest podjecie wspolpracy z innymi panstwami obu Ameryk, ale rowniez z Europa i wybudowanie w centrum Ekwadoru najwyzszego na swiecie wiezowca, a w okol niego calego miasteczka, gdzie odbywala by sie wymiana kulturalna i handlowa.
Kiedy on opowiada Marcinowi o swoich projektach do mnie podchodzi jakis mlody chlopak. Jest studentem z Cuenci i bardzo go ciekawi co nam powiedziala policja. Mowie mu z grubsza czego sie dowiedzielismy od policjanta i dziennikarki. Po wysluchaniu mojej relacji, wyjasnia mi ze tutaj wcale nie chodzi o zadne stypendia, tylko o tego studenta ktorego zabili 4 lata temu. Mowi ze policja tutaj jest bardzo brutalna, i lubi ¨bawic sie ze studentami¨. Opowiada jak sam w zeszlym roku lezal w klatce budynku pol zywy od gazu. Wczoraj miala tutaj miejsze pokojowa demonstracja, dzisiaj, sama widziesz. Dlaczego wlasciwie doszlo do walki nie wyjasnia. Przychodzi po niego kolega i niestety musza juz isc. Chlopak podszedl do mnie bo widocznie koniecznie chcial nas przekonac do swojego punktu widzenia.
Cale to zajscie jest dosyc chaotyczne, wyglada jak troszke bezladna zabawa w kotka i myszke. Policjanci i manifestanci zaczynaja sie w koncu obrzucac wyzwyskami niczym male dzieci. W pewnej chwili przez linie policja - studenci przechodzi, nie zdajacy sobie sprawy z tego co sie dzieje dziadek. Dostaje kamieniem w noge. Dochodzi do nas i widzimy ze ma cale zakrwawione spodnie. Razem z naszym nowopoznanym architektem prowadzimy go do pobliskiej restauracji. Obmywam mu woda rane, architekt idzie po jakis odkarzacz, plaster i gaze. Staruszek jest bardzo milym Kubanczykiem, ktory wyemigrowal do Stanow, a pozniej do Ekwadoru. Mimo ze w niezbyt przyjemnych okolicznosciach, jednak milo sobie rozmawiamy. Opatrunek gotowy. Staruszek serdecznie dziekuje i idzie do domu. Architekt rowniez cieplo sie z nami zegna, zostawiwszy uprzednio swoj email i telefon. Rozruchy jakby przycichaja, manifestanci gdzies sie rozplywaja, policja tez. Niesamowicie jeszcze podekscytowani decydujemy z Marcinem ze idziemy dalej zwiedzac to przepiekne miasto.

Zagladamy do wnetrz naprawde ciekawych kosciolow, odkrywamy jeszcze pare malowniczych placykow. Kiedy po paru godzinach wracamy na plac kolo katedry, nie ma juz sladow przedpoludniowych zajsc. Jest tloczno, ludzie pospiesznie zmierzaja we wszystkich kierunkach. Sciany siedziby rzadu Cuenci odmalowywane sa na bialo. Co za tempo! Widzimy jeszcze jedna malutka demonstracje, w innej czesci miasta. Uzbrojeni we flagi i gwizdki ludzie rzadaja w wykrzykiwanej rymowance ustapienia dwoch skorumpowanych deputowanych. Zartujemy z Marcinem, ze nuda, nic sie nie dzieje, mogliby kamieniem chociaz rzucic, bo nie ma co filmowac... ;)

Jemy bardzo tanio obiad (za 1,50 dolca wielka porcja plus po litrze piwa za 75 centow. zyc nie umierac :) i dzwonimy do Loja, nastepnego miasteczka, gdzie juz host milym glosem oznajmia ze bedzie na nas czekal.

Przepiekna trasa pociagiem


Z Riomamba do Nariz del Diablo, przez gory wiedzie jedna z najwyzszych linii kolejowych na swiecie. Zostala skonstruowana miedzy innymi przez Polaka i uznano ja za wielkie osiagniecie techniki. Kiedys sluzyla do codziennego transportu ludzi i towarow, obecnie na tej trasie jezdzi juz tylko pociag turystyczny. Trzy razy w tygodniu, kosztuje 11 dolarow w te i z powrotem. Wlasnie na ten pociag odwozi nas raniutko taksowka Fabien. Spodziewalismy sie jakiegos turystycznego szajsu, a tymczasem widzimy najprawdziwszy pociag towarowy, z jednym wagonem z siedzeniami, w ktorym nikogo jednak prawie nie ma. Za to... dach pociagu jest pelny ludzi. Siedza doslownie jeden przy drugim. Wyglada to naprawde niezle. Sciskamy po raz ostatni Fabiana (mialam wrazenie ze mial lzy w oczach, chociaz moze byl to tylko wytwor mojej chorej wyobrazni. W sumie... nam tez kraja sie serce ze musimy sie z nim rozstac)) i rowniez wdrapujemy sie na dach. Dziwne, nikt nie zajal miejsca na samym czole pociagu, tuz za lokomotywa i platforma z kamieniami. Zajmujemy je my. O godzinie 7 ruszamy! Przed siebie. W przepiekne ekwadorskie krajobrazy. Szczyt Chimborazu widac tak wyraznie jak nigdy.
Niestety podziwianie pejzazy zostaje zklocone przez... przerazliwe zimno. Jak skonczeni kretyni na podroz na dachu pociagu przemierzajacego wysokie gory nie zalozylismy nawet kurtek... Mamy na sobie jedynie polary. Ludzie obok nas naciagaja na glowy czapki i wyjmuja z plecakow rekawiczki, siedzacy nieopodal Amerykanin zaklada trzeci sweter, kaptur i zakrywa sobie 3/4 twarzy szalikiem. Mam ochote strzelic mu w morde. Zamarzam. Marcin tez. Na cale szczescie po jakichs 40 minutach pociag sie zatrzymuje i moj rezolutny brat szybko zeskakuje z dachu, odnajduje nasze plecaki i wyciaga z nich nasze przecudowne, przecieplutenienkie, chroniace od wiatru i zimna kurteczki, w ktore czempredzej sie ubieramy!!! No i mozemy w koncu z przyjemnoscia kontemplowac to co ma nam do zaoferowania ekwadorska przyroda. A ma do zaoferowania sporo...
Roznokolorowe zbocza gorskie, rzeczki, jezioro, male wioski, z ktorych machaja nam radosnie Indianie. Dojezdzamy w koncu do pierwszego miasteczka, w ktorym robimy 15 minutowy postoj. W koncu kolorowych Indian mamy podanych jak na dloni! Marcin robi zdjecia niczym najwiekszy szaleniec. Jedziemy dalej. Kolejne miasteczko i w koncu juz tylko gory i gory i jechanie nad przepascia i okolo 13 dojezdzamy do wielkiej skaly, ktora to niby swoim ksztaltem przypomina nos diabla (nariz del diablo). Tutaj konczy sie trasa i zawracamy. Poznajemy siedzacych obok - Ekwadorke i Amerykanina (tak... tego od szalika). Sa bardzo mili, szczegolnie ona.
Wysiadamy w nastepnej miejscowosci, zeby stad wziac autobus do Cuenca - kolejnego miasta na naszej trasie.

Banos. Ostatni wieczor u naszej kochanej rodziny


Z samego rana Fabian odprowadza nas na autobus do Banos, chcemy z tego oddalonego o poltorej godziny od Riobamba miasteczka wybrac sie na wycieczke rowerowa do wodospadow. Krajobrazy po drodze sa przepiekne. Przedzieramy sie przez malownicze, olbrzymie gory, autobus balansuje z gracja nad przepasciami. No i w koncu Banos - przepiekne, male miasteczko. Ekwador zaskakuje nas na kazdym kroku!
Wypozyczamy za 5 dolcow od lebka rowery i zjeeeeeeezdzamy! Tak, bo droga prawie caly czas prowadzi w dol. Naprawde warto odbyc taka wycieczke. Dojezdzamy w koncu do pierwszego duzego wodospadu Manto de la Novia. Tutaj czeka na nas pare atrakcji. Wsiadamy do maluskiej kolejki, ktora przewozi nas za dolca nad olbrzymia przepascia i wodospadem. Robi wrazenie. Pozniej schodzimy po zboczu gory i przechodzimy dlugim wiszacym mostem do stop Manta de la Novia.
Pozniej dojezdzamy do kolejnego wodospadu Nariz del Diablo. W towarzystwie poznanej w drodze pary Amerykanow jemy frytki i popijamy litrowym piwem. Wrazcamy z powrotem na pickupie.
Jestesmy znowu w Riobamba, gdzie razem z cala rodzina udajemy sie na msze. Jest to jakies bardzo wazne dla nich swieto zwiazane z dzieciatkiem Jezus. Po mszy dom naszych gospodarzy wypelnia sie goscmi. Pomagam Marii podac przepyszna kolacje. Maria i jakies ciotki zaczynaja dyskutowac o sytuacji w kraju. Narzekaja na potworna korupcje i przewiduja ze moze sie tutaj wydarzyc cos podobnego jak w Boliwii.
Przenosimy sie do pokoju z telewizorem. Podchodzi do mnie Izaak i mowi mi po polsku, ze mam ladny nos. Marcin zainicjowal kretynska zabawe, ktora bedzie sie ciagnela przez pol wieczoru :) Slysze wiec od ekwadorskich dzieci, ze jestem gruba, zebym spojrzala w lustro, zebym lepiej wyszla do kibla i inne madre rzeczy ktorych nauczyl ich moj madry brat. On rowniez moze z ust Estebana i Izaaka uslyszec rozne idiotyzmy, ktore sa z koleji owocem mojej nauki. Dzieciaki naprawde swietnie sie bawia. Nam jest strasznie przykro ze to juz ostatni wieczor w tej kochanej rodzinie.
Zebysmy mieli pamiatke Maria, robi nam po branzoletce w kolorach Ekwadoru.

Indianie zdejmuja buty...


Nastepny dzien caly spedzamy z Fabianem. Nie musi on akurat pracowac, 100% swojego czasu poswieca wiec nam. Zwiedzamy Riobambe w tempie ekspresowaym. Czujemy sie wrecz jakbysmy realizowali jakis wazny plan - teraz katedra, pozniej park, pozniej kanapka (popijana colita oczywiscie), pozniej bazar, kolejny kosciol, park, autobus ktory obwozi nas po miescie. Fabian jest niesamowity, doslownie co sekunde pyta sie nas czy wszystko o.k. i jak nam sie podoba Riomamba, i zebysmy rzucili okiem na Chimborazu bo troche wychylil sie zza chmur (jest to przepiekny wulkan wznoszacy sie nad miastem, jeden z najwyzszych aktywnych na swiecie), no i oczywiscie co chwilke jemy cos nowego. No bo MUSIMY oczywiscie wszystkiego sprobowac. Nasz przewodnik ZA NIC nie pozwala nam placic...
Zostajemy zaprowadzeni na targ, gdzie sprzedaje sie swinine. Widok jest niesamowity, w pierwszej chwili robi mi sie slabo. Po kwadracie ustawione stragany a na kazdym wielki prosiak, za nim babcia odkrajajaca po kawalku to skore, to mieso i w odpowiedni sposob to przyrzadzajaca. Jest to typowe jedzenie Riobamaba. Fabian oczywiscie zamawia dla nas spora porcyjke. Bardzo dobre, ale jakos dziwnie sie czuje spozywajac to przy stoliku, pol metra od swiniego ryja...
Po obiedzie jedziemy razem z Fabianem, Estebanem i Izaakiem poza miasto zobaczyc najstarszy kosciol w Ekwadorze (nic specjalnego) i jeszcze jedno miasteczko, gdzie Marcin gra z chlopakami przez jakas godzine w noge.
Kiedy jedziemy autobusem, nagle roznosi sie przerazliwy smrod. Siedzacy obok mnie Esteban rozglada sie i ze znastwem stwierdza: ¨Aha. Indianie zdejmuja buty¨. Smiejemy sie razem starajac sie zlokalizowac sprawce tego smrodu. Ale tak naprawde z tej historyjki wyplywa pewna glebsza konkluzja. Nie tak smieszna juz. Indianie jakich spotykamy na ulicy bardziej niz dumnych i dostojnych potomkow Inkow przypominaja zwyklych meneli... Wiekszosc z nich prosi o pieniadze. Indianie masowo przyjezdzaja do miast, ale jak twierdzi Maria (zona Fabiana, kobieta gleboko religijna i o naprawde wielkim sercu) nie chca wcale pracowac, w wiekszosci uzalezniaja sie od dawanej im jalmuzny (w Ameryce Lacinskiej ludzie bardzo hojnie daja pieniadze zebrakom). Sama pare razy proponowala mlodym i zdrowym Indiankom ze pozwoli im zarobic w swojej fabryczce czekolady. Nie chcialy. Od tamtej pory Maria nie daje juz pieniedzy. Chociaz Indian jej zal...
Mamy nadzieje ze uda nam sie lepiej poznac tutejszych Indian, jesli nie w Ekwadorze to w Peru albo w Boliwii i dowiedziec sie o nich czegos wiecej. Narazie nasz kontakt z nimi jest zerowy.

Wednesday, January 11, 2006

Popijajac Colite w fabryce czekolady. Bajkowy dom w Riobamba.


Po trzech godzinach podrozy dojezdzamy do Riobamba. Pukamy do drzwi domu Fabiana - brata Marii Violetty, ktory zaoferowal nam swoja goscine. Jeszcze nie wiemy o tym, ze ten 2 pietrowy budynek o ladnej, starodawnej fasadzie stanie sie naszym Prawdziwym Domem na nastepne 2 dni. Witaja nas - Fabiam, jego zona Maria i dwojka dzieci - Esteban, lat 11 i Izaak, lat 9. Pozniej pojawi sie rowniez najstarszy syn, 17 letni Nicholas. Jest tu zupelnie inny klimat niz w domach hospitality. Dla tej rodziny jestesmy prawdopodobnie pierwszymi opbcokrajowcami jakich mieli okazje goscic. Szczegolnie dla dzieci jesesmy olbrzymia atrakcja.
Czujemy sie niczym wjednej z tych pieknych basni Andersena. Maria podaje nam po wielkim kawale ciasta czekoladowego i na dokladke jeszcze po czekoladowym lizaku. Okazuje sie ze trudni sie ona produkcja czekoladek! Dzieci sa super mile i madre, jak na swoj wiek niesamowicie elokwentne. Sa nami bardzo zainteresowane i zadaja tysiace pytan. Dochodzimy z Marcinem do wniosku, ze chcielibysmy miec wlasnie takie dzieci jak te.
Pelni czekolady i coli (warto nawiasem wspomniec ze Cola jest ulubionym napojem Fabiana i przez caly pobyt tutaj bedzie nam towarzyszylo to jedno zdanie wypowiadane z niesamowita wrecz czuloscia przez tego przesympatycznego czlowieka: ¨Napij sie Colity!¨) zostajemy zaprowadzeni na gore. Oddaja nam pokoj Nicholasa, teraz przez kolejne 3 noce chlopcy beda sie gniezdzic w jednym malutkim pokoiku, zebysmy my mieli wlasne lozko. Klimat tego miejsca przywodzi nam na mysl wspomnienia z mlodosci. Pokoik wyglada tak jak tysiace chlopiecych pokoikow w Polsce w wielkich blokowiskach - tapeta cala pozaklejana plakatami samochodow i dziewczyn, mnostwo bibelotow, szuflady i pudla kryjace tysiace tajemnic. Jedna z nich odkrywa przed nami Maria, wysypujac na posciel zawartosc zakurzonego pudla. Pokazuje nam kolekcje swoich monet (ktora zostaje zaraz wzbogacona o monety polskie i kostarykanskie) oraz jakies stare lalki. Dzieci przynosza postacie z Toy Story, Esteban chce nam na pamiatke podarowac swoje samochodziki. Jest niesamowicie! Tyle od tych ludzi bije naturalnosci, dobroci i ciepla!

Quito z lotu ptaka i Ekwador z punktu widzenia Marii Violetty


Ostatni dzien w Quito. Dzien... Wlasciwie pare godzim, bo popoludniu mamy juz jechac do Riobamba. Czeka tam juz na nas brat matki Violetty :). Chcemy jeszcze wjechac na wzgorze, z ktorego mozna zobaczyc cale miasto. Niedawno wybudowano specjana kolejke linowa, zeby kazdy mogl ujrzec Quito z lotu ptaka. Wokol kolejki urzadzono maly park rozrywki, mnostwo jakis barkow, no generalnie jest to super turystyczne, w stylu amerykanskim. Placimy 4 dolce i wjezdzamy.
Widok na miasto jest fajny, ale najlepsze jest to ze znajdujesz sie nagle gdzies w wysokich gorach i mozesz po prostu isc przed siebie,wspinajac sie na kolejne szczyty. Wspinamy sie na jeden z nich, zeby tam poznac Niemke Anie i Ekwadorczyka Estebana. Sa przyjaciolmi, ona przyjechala go odwiedzic. Dalszy spacer kontynuujemy razem. Razem zjezdzamy kolejka na dol. Esteban oferuje ze odwioza nas po dom. Strasznie zalujemy ze nie poznalismy ich chociaz dzien wczesniej zeby moc razem spedzic wieczor. Wymieniamy sie mailami. I tyle. Znowu musimy zostawic dopiero co poznanych bardzo fajnych ludzi, ktorych prawdopodobnie juz nigdy wiecej nie zobaczymy. No, moze Anie. Ona tez jedzie do Peru i powiedziala ze chetnie by z nami weszla na Macchu Picchu, jesli sie zgramy terminowo.
W domu oczywiscie wita nas matka, ktora opowiada nam troche o sytuacji politycznej w Ekwadorze. Mowi, ze nie jest najlepiej. Ekwador nie jest najbardziej rozwinietym krajem w Ameryce Poludniowej, za to ceny sa tu najwyzsze. Panuje straszna korupcja. Przeklenstwem tego kraju jest obowiazek oddania glosu w wyborach. Duza czesc spolecznosci to niepismienni Indianie, ktorymi jak nietrudno zgadnac, bardzo latwo jest manipulowac. Jak mowi Maria Violetta (bo tak ma na imie) wszyscy prezydenci z ostatnich lat wlasnie w ten sposob doszli do wladzy. Wybierali ich Indianie, obalalo Quito, jak na przyklad prezydenta Gutierreza w 2004 roku, ktory ustapil wskutek niekonczacych sie demonstracji ulicznych w stolicy. Maria obawia sie ze w nastepnych wyborach, w tym roku, podobnie jak w Boliwii wygra populistyczny Indianin i wtedy dopiero sie zacznie. Nasza gospodyni podziwia Pinocheta i marzy zeby jeden z politykow ekwadorskich, ktory jest do niego podobny przejal wladze w kraju. Szanse na to jednak, jak mowi sa niewielkie. Sama ma rodzine w Stanach i stara sie tam wyemigrowac razem z Violetta. *Ameryka Poludniowa to tykajaca bomba, mi hija (moja corko). W Stanach jest wiecej wolnosci i pracy, Poza tym, wiesz... Moj brat mieszka w Las Vegas.¨ - blyska do mnie okiem Maria Violetta. Pani domu, matka, hazardzistka, Kobieta o wielu twarzach.

Brrrr. Jestesmy na rowniku


Nastepnego dnia wybieramy sie na rownik. Kolo Quito znajduje sie Srodek Swiata. Coz. Na rownik zakladamy: dlugie spodnie, cieple buty, polary, i moze bledem bylo nie wziecie jeszcze kurtek ;). W Ekwadorze jest naprawde zimno. To dlatego ze jest on polozony tak wysoko, poza tym jet tutaj teraz zima - pora deszczowa, w przeciwienstwie do Ameryki Centalnej, gdzie wlasnie zaczelo sie lato. W maszym domu nie ma ogrzewania, codziennie rano zaczynamy wiec od sprintu spod koldry po goraca wode.
Dochodzimy do linii rownika i robimy sobie standardowe zdjecie, z kazda noga na innej polkoli. Duzo ciekawsze jest to co wydarzylo sie pozniej.Jakis facet oglasza przez megafon ze zaraz rusza godzinny tour na wulkan, w ktorego kraterze zyja ludzie. Szybko decydujemy sie wziac w nim udzial. I rzeczywiscie bylo warto! Po kilkunastominutowej wspinaczce widzisz olbrzymi krater, czesciowo przysloniety chmurami na ktorego dnie znajduje sie male miasteczko. Ludzie zyja tam, maja swoje uprawy, zazwyczaj w weekendy wychodza na zewnatrz. Naprawde ciekawe.
Wracamy do Quito z zamiarem zwiedzenia reszty centrum. Niestety lapie nas deszczi wracamy do domu. Violetta nie jest nami specjalnie zainteresowana, spedzamy za to czas z jej matka i siostra. Chca nas zabrac do kasyna. Niestety nie udaje nam sie tam wejsc. Goryl zatrzymuje na bramce Marcina bo ma krotkie spodenki :). Panie udaja sie grac na automatach, my blakamy sie troche po dzielnicy barow.

Tuesday, January 10, 2006

Pierwsze kroki na poludniowoamerykanskim ladzie!


Ekwador przywital nas bardzo milo. Zadnych oplat. Nic. Bienvenidos i milego pobytu. Okazalo sie rowniez ze w bloto wyrzucilismy 120 dolcow wydanych w Warszawie na wizy. Polska bowiem wizy wcale do Ekwadoru nie potrzebuje...
Nasz host, a wlasciwie hostka mieszka niedaleko lotniska. Jestesmy ciekawi jak to bedzie byc goszczonym przez dziewczyne (po raz pierwszy!). Violetta jest na Uniwersytecie, ale w domu wita nas jej matka. Mila, konkretna, dynamiczna. Udziela niezbetnych informacji, podwozi do centrum. Stamtad bierzemy trolejbus na starowke. Coz. Po Quito szczerze mowiac nie spodziewalismy sie zbyt wiele... To co zobaczylismy prawie ze powalilo nas na kolana! Quitanskie stare miasto jest naprawde imponujace! Place, pomniki, koscioly. Wlasciwie na kazdym rogu znajdujesz cos ciekawego. Do tego jeszcze jest akurat Trzech Kroli. Ulicami przechodzi dziwna procesja, wchodzimy na chwile na msze do katedry. Pojawiaja sie tez zupelnie nowi Indianie :) - potomkowie Inkow tym razem. Zaczynaja sie tez pierwsze polowania z aparatem.
Nie starcza nam czasu na wszystko, bo powoli zaczyna sie sciemniac. Wracamy. Wchodzimy do domu, gdzie poznajemy w koncu Violette. Ja i jej kolezanki. Urzadzily sobie male party. Zaraz zostajemy poczestowani wodka z sokiem. Sa w moim wieku (22 lata), sa bardzo ladne, mile i wesole. Takie poprostu mlode dziewczyny z dosyc bogatych domow, cieszace sie zyciem. Wkrotce przychodzi chlopak Violetty.
Violetta, jej chlopak i jeszcze jedna kolezanka wychodza na cala noc na dyskoteke. Nam sie nie chce, poza tym w tym czasie korzystamy z kompa :)
Po polnocy zjawia sie matka, ktora spedzila pare godzin grajac w kasynie. Zabawna kobieta.